To aż dziwne, że prowadząc bloga już ponad rok, nigdy nie wpadłam na to, aby spisać, jak wyglądały początki mojego gotowania. Pomysł na wpis, który upamiętniłby te wszystkie śmieszne i żenujące historie, pojawił się w mojej głowie dopiero dzisiaj. A wszystko przez mizerię! Mizeria, ziemniaczane puree i panierowana pierś z kurczaka. To właśnie ten zestaw gościł dzisiejszego dnia na moim stole, przywołując miliony wspomnień z pierwszych podrygów w kuchni. Zestaw ten bowiem to jedyne porządne danie obiadowe, które potrafiłam na tamten czas ugotować bez używania Knorra. Praktyka jednak czyni mistrza. A ja Wam opowiem, jak owa ‚praktyka’ wyglądała.
Przede wszystkim gotowanie dla jednej osoby wymaga nie lada wprawy i organizacji. Pamiętam, jak na początku gotowałam małe porcje w garnuszkach, co było trudne i dość upierdliwe, kiedy musiałam dzielić wszystkie składniki z przepisu na cztery. Wykorzystywałam tylko małą część składników, a reszta szybko się psuła w lodówce. Wyrzucałam tyle jedzenia, że spokojnie można było wyżywić wygłodniałą kolonię.
Nie za chętnie korzystałam również z przepisów, kiedy podane ilości były na minimum trzy osoby. Na luźnych karteczkach miałam spisanych kilka receptur, które jako tako smakowały. Tym sposobem jadłam danie ze zdjęcia, ryż z jabłkami i cynamonem, na deser od wielkiego dzwonu szarlotkę i, wciąż wierne, dania Fix – spaghetti i kurczaka po chińsku. Nie potrafiłam ugotować zupy, ledwo obierałam ziemniaki i nie wiedziałam, do czego służą wszystkie przyprawy.
Kilka anegdot na poparcie tezy:
„Ulubione spaghetti”
Ulubione – na tamten czas – spaghetti składało się z: nierzadko rozgotowanego makaronu, który sklejał się podczas gotowania, z sosu pomidorowego Knorra (a jak!) i tartego sera gouda.
„Wyższa szkoła jazdy – krewetki”
Krewetki istniały dla mnie tylko jedne – koktajlowe. Zamarzyło mi się kiedyś takie danie: krewetki w cieście. Krewetki rozmroziłam, przygotowałam rzadkie naleśnikowe ciasto i rozgrzałam tłuszcz. Krewetki obtoczyłam w cieście, które w całości spłynęło, krewetki wysuszyły się na wiór. Miska z „daniem”, wywrócona przez kota, wylądowała na dywanie, a ostygły tłuszcz został wypity. Też przez kota.
„Sernik”
Sernik z malinami to był. A właściwie miał być. W przepisie było podane: budyń waniliowy. Ugotowałam budyń zatem, i dolałam do reszty składników sernika. Piekłam, piekłam i upiec nie mogłam, bo cały czas był za rzadki. Stężał dopiero po tygodniu, może dwóch w lodówce. Przy okazji zaczął pleśnieć. Przez lata nie mogłam zrozumieć, co było nie tak. Pamiętajcie – nie ma potrzeby gotować budyniu z mlekiem, przed dodaniem do ciasta.
„Chińszczyzna – pierwsza randka kulinarna”
Ale chciałam się popisać i zaimponować! To danie nie mogło się nie udać. Przecież było z Fixa Knorra i tyle razy wałkowane! Ryż był doskonały. Sos za to tak słony, że wyżerało usta. Zjedliśmy, a co! Szkoda zmarnować.
To tylko niewielki spis tego, jak udało mi się sprofanować jedzenie. Z czasem było już lepiej, choć zdarzało się, że jedzenie z bólem serca (i głodem w brzuchu) lądowało w śmietniku, a ja jechałam do McDonalds. Jestem strasznie ciekawa Waszych opowieści o rozpoczynaniu przygody z gotowaniem. Co udało Wam się wyrzucić, spalić, rozgotować?
Zdjęcie patelni nie jest mojego autorstwa (i nie zamierzam w przyszłości robić podobnych eksperymentów ;))
Fajny post :) Podniósł mnie na duchu, że z fixowego kucharza w niekrótkim czasie można przejść do prawdziwych, pięknych dań bez używania ulepszaczy. Ja sama dopiero zaczynam moją przygodę z gotowaniem i przyznam się, że jeszcze nie miałam jakichś większych wpadek. Ale to pewnie dlatego, że jestem jeszcze dość ostrożna w wyborze przepisów i decyduję się raczej na te najłatwiejsze. Choć ostatnio zaczynam nieco je modyfikować i zamieniać produkty. Ciekawe jak długo uda mi się jeszcze tak dobrze trafiać :) Pozdrawiam :)
Kiedy ja zaczynałam swoją przygodę z kuchnią jeszcze nie było tylu przepisów w internecie. Korzystałam głównie z książek maminych i też starałam się wybierać te przepisy najłatwiejsze, ze znanymi mi składnikami, do których wiedziałam jak się zabrać ;)
Zdjęcie palącej się patelni jest Twojego autorstwa? Jeżeli tak to gratuluję odwagi, chyba bezpieczniej jest gasić pożar niż robić zdjęcia.
Nie jestem fanką fixów i tych wszystkich ulepszaczy, a Twój opis brzmi jak antyfix, uważaj bo Cię pan Knorr namierzy :)
Zdjęcie patelni nie jest moje (już dodaję tę informację pod zdjęciem;) ). Myślę, że w takiej sytuacji na pewno nie odważyłabym się na robienie zdjęć z zimną krwią :)
No proszę, widać, że warto trenować, a w każdej dyscyplinie osiągnie się sukces, fajnie, że się nie zniechęciłaś, bo teraz gotujesz przepięknie, a więc z pewnością smacznie :-) U mnie też początki nie były idealne, każdy chyba musi przez to przejść.
tak jest!:) dziękuję bardzo ;)
Ja pamiętam sernik wodą płynący z pierwszego roku studiów (z kolei bez żadnego budyniu ani mąki ziemniaczanej), poza tym całkiem niedawno spaliłam popcorn, który robiłam pierwszy raz w życiu :) no i ten profański jadłospis sprzed lat: smażone parówy z żółtym serem, smażone parówy w sosie pomidorowym, smażone parówy po prostu, zupki chińskie, kanapka „chrupiący kurczak” z Żabki i wiele, wiele rzeczy których teraz kijem od mopa nie ruszam i nawet psa bym tym nie nakarmiła :)
hahahaha!:) Olka! parówy mnie rozbroiły totalnie!;)
Hahahah! A ja robiłem notorycznie makaron z ketchupem!
Hahaha! Makaronu z keczupem chyba jeszcze nie jadłam, muszę spróbować ;p
:)
A już myślałam, że ta patelnia w ogniu to Twoje dzieło! Hihihi :-) Wstyd się przyznać (bo ja gotuję i gotować lubię, a zanim trafiłam tu i na obecnego mojego bloga prowadziłam właśnie blog kulinarny), ale mi i dziś zdarzają się kulinarne wpadki typu nie posolone ziemniaki, albo za słona zupa i wtedy mój D. wypala z tekstem: zakochałaś się, słone… :-) Na szczęście w swojej kolekcji mam TYLKO 2 garnki z historią, a właściwie to 1 bo 1 tak się przypalił, że wylądował w koszu, a 2 przypalił się, ale na tyle że dało radę go wyczyścić :-) Oj, dużo bym mogła pisać i mówić na temat mojego gotowania… :-)
ja najczęściej przypalony gar mam od gotowania budyniu ;p
Moje 2 przypadki były spowodowane moją sklerozą- po raz 1 flaki drobiowe, po raz 2- ziemniaki :-)
Mój mąż do dzisiaj wspomina pierwszy rosół, jaki ugotowałam. Trochę mnie przerażały zwłoki kurczaka (choć nie jestem wegetarianką), więc postanowiłam wyciąć wszystko co mnie brzydzi – zaczęłam od kupra i szyi, ale reszta też nie wyglądała apetycznie – korpus, skóra. W trakcie porcjowania wyglądałam jak walczący wiking z tasakiem – co najmniej jakby kurczaka trzeba było zarżnąć z powodu zagrożenia życia. Koniec końców w garnku wylądowały piersi bez skóry i udka – również bez skóry. Dzisiaj już lepiej sobie radzę z surowym mięsem – na szczęście.
wyrzucić szyjki z rosołu! och!:)) mam znajomych, którzy do dnia dzisiejszego wolą mięsa surowego nie ruszać, a już na pewno powycinać wszystkie żyłki i tłuszcz. to chyba kolejny przykład o rosole, gdzie mężczyzna mimo wszystko postanowił się oświadczyć ;)))
Przy anegdocie o krewetkach płakałam już ze śmiechu – dzięki, świetny wpis. Mnie samą zainspirowałaś do stworzenia podobnego ;) bo też nie zawsze było kolorowo!