Trzydniową wędrówkę po Italii rozpoczynamy opóźnionym lotem i grą w karty na podłodze lotniska pod Gate’m. Po przylocie mamy problemy z zabukowanym autem. W końcu docieramy do Werony. Jest coś koło północy, śpimy w hostelu oddalonym o kilka metrów od balkonu Julii, czyli w samym centrum. Jeszcze w nocy szukamy knajpki, gdzie możemy zaspokoić nasz głód pierwszymi włoskimi specjałami. Niestety, miasto niechętnie tętni życiem – na chwilę przysiadamy na kawałek pizzy i nieschłodzone czerwone wino. Potem szybki spacer po starym mieście, koło Areny i wąskimi uliczkami.
Rano przechadzamy się wzdłuż rzeki i jeszcze trochę po starym mieście. Zaczyna się niesamowity upał. Podczas, gdy my rozpływamy się, Włosi wspaniale prezentują się w dopasowanym pełnym „ogarniturowaniu”. Żegnamy piękną Weronę i zmierzamy w stronę Cinque Terre.
Po drodze zatrzymujemy się przed Parmą, gdzie kupujemy 36-miesięczny parmigiano reggiano. Jestem pewna, że u nas tak długo nie będzie leżakować. Przebiegamy szybko po Parmie, w poszukiwaniu gelatto. Lody są niesamowicie pyszne, zwłaszcza pistacjowe, i bardzo kojące w męczącym upale.
La Spezia to nasz kolejny cel. Docieramy tam popołudniem i poszukujemy miejsca, żeby coś zjeść. Mamy wrażenie, że Włosi nie jadąją wcale, bo ponownie mamy problem ze znalezieniem restauracji. W porcie zjadamy zatem bułki z szynką parmeńską i spijamy czerwone wino. Wieczorem znajdujemy lokalną i bardzo obleganą pizzerię.
Rano jemy śniadanie z produktów, które kupujemy na dużym targu w La Spezia i już marzymy o całym dniu spędzonym na plaży. Z braku czasu i dróg, udaje nam się dotrzeć jedynie do ostatniego miasteczka Pięciu Ziem – Monterosso. Wylegujemy się w parzącym słońcu i kąpiemy w lazurowym morzu. Jest bosko.
Popołudniu zmierzamy już do Genui. To przedostatni punkt naszej podróży. Szybko lokujemy się w pokojach i zaczynamy przygodę z tym miastem.
Ponownie szukamy miejsca, aby zjeść. Przypadkiem trafiamy na maleńki i gwarny plac w samym sercu starego miasta. Zjadamy najlepsze, świeże makarony domowej roboty, pijemy wino, gramy w karty, gra muzyka. Przechadzamy się i gubimy w baaardzo wąskich uliczkach starego miasta, które o późnej porze trochę nas straszą.
Rano postanawiamy, że omijamy zwiedzanie Mediolanu i szukamy plaży. Niestety, wejście na plaże kosztuje niemało, a portowa woda nie zachęca do kąpieli. Schładzamy się granitą i wspaniałymi lodami i ruszamy do Bergamo.
Na lotnisku odwołują nasz lot. Trwa to dobre pięć godzin, zanim ostatecznie znajdziemy się w hotelu, który zapewnia nam Wizzair. W południe dnia kolejnego wracamy do Polski z postanowieniem powrotu do Włoch raz jeszcze. Aby odebrać pozostawioną w Weronie marynarkę Artura, aby spróbować porządnej pizzy, i aby kolejnym razem wycieczka była bardziej w duchu włoskim, czyli „czekamy, nigdzie się nie spieszymy”.
Kocham Włochy!! Odliczam do kolejnego wyjazdu do słonecznej Italii :) Piękne zdjęcia
dziękuję ;) ja również nie mogę się doczekać kolejnej włoskiej wycieczki, bo naprawdę jest co oglądać…
o jaaa! cudnie! mi też się marzy kiedyś tam wybrać. mam nawet kuzynkę we Włoszech, więc chyba muszę czym prędzej skrystalizować swoje plany i wyruszyć do Italii :) aaaj, ależ bym się tam chętnie teleportowała teraz… a póki co szykuję urodzinowego Torta Zosi :) buźka!
no Kasia! loty są tak tanie czasem, że warto! tym bardziej, że odpada Ci najdroższy wydatek – nocleg. ja polecam mocnnnooo! ;)
Zazdroszczę! To moje ulubione miejsce choć nigdy tam nie byłam… może podróż poślubna spełni to marzenie bo słoneczna Italia to jedno z miejsc gdzie chciałabym się wybrać ;)
mhm, podróż poślubna:)))) pewnie też bym brała Włochy pod uwagę.